Film zapiera dech prostotą. Jest o prozaicznej codzienności, przyjemnej i przewidywalnej,
aczkolwiek nigdy nie nużącej. Główna para aktorska gra z tak urokliwą niewymuszonością, iż
brwi same unoszą się w zachwycie. Wolna akcja daje widzowi szansę na dostrzeżenie
marmurowej cery Streep, surowych czy dostojnych rysów, które jednak maluje jakaś głębsza
mądrość. Przyglądanie się dawno już cenionym aktorom w kwiecie ich życia, a także w obrazie
nie starającym się zachłannie o tytuł wielkiego przeboju, daje niepisane zadowolenie. Chociaż
osobistym dla mnie podłożem do refleksji był moment uświadomienia, że - z początku
uderzający widza - stary rocznik kamery wciąż jest gdzieś obecny w polskim przemyśle filmowym.
Dzisiaj udaje się nam coraz to obrócić ów mankament w zaletę kina oldschoolowego o
wyraźniejszym odczuciu emocjonalnym. Nie ma u nas tak nagłego przeskoku innowacyjnych
metod tworzenia filmu, stąd lekkie połechtanie - gdy ogląda się dawny amerykański film, trochę
jak podróż w przeszłość, którą dobrze się zna ze swojej pozycji. Uwielbiam tę podróż, te znane
twarze i subtelną wersję podania nam miłości, na której nieustannie zbrodnie popełnia kino
dzisiejsze.
Nic do dodania. Świetnie napisane. Widziałam film kilka razy. Jak tylko podczas przeglądania kanałów leci ten film( jak własnie teraz)zatrzymuje się i od razu czuję błogie ciepło i fajny niepowtarzalny klimat. A najlepsze jest to, że dzieci nie muszę wyganiać z salonu. Obecnie trzeba nawet reklam pilnować bo tyle obrzydłej golizny i głupot.